sobota, 2 lipca 2016

"Listy do H." — list pierwszy

Eee… heh heh. Jak się macie po półtorej roku, co? Ktoś tęsknił? Nah, wątpię. 
Porwał mnie Bleach, potem Katekyo Hitman Reborn, potem utknęłam w Hetalii… no przepraszam, no. 

W każdym razie wracam z króciutką serią w formie listów. Ostatnio jakoś strasznie je polubiłam, okej. 

Pozdrawiam~

Akcja post!anime, bo 
a) dawno mangi nie czytałam (między innymi dlatego przestałam ogarniać fabułę UoK, okej)
b) anime przynajmniej względnie pamiętam. Względnie. Bardzo względnie. 

✿~❅~✿ 

Kochany Psychopatyczny Bracie Bliźniaku!



Dobra, spokojnie, zluzuj pelerynkę. 
Nie mogłem się powstrzymać, przepraszam. 

Nie wiem, co właściwie mnie podkusiło do napisania tego listu. I nie wiem, dlaczego właściwie dalej to robię, skoro wiem, że na niewiele się to zda. No bo, heloł, nie żyjesz. Sam wiem najlepiej, w końcu to ja cię zabiłem, tak. 

A zatem, skoro już ustaliliśmy, jak bardzo pisanie do ciebie jest głupie, infantylne i bezsensowne, przejdźmy do rzeczy ciekawszych. 

Dasz wiarę, że minęły całe dwa miesiące od naszej walki w Gwiezdnym Sanktuarium? Ach, ależ ten czas szybko leci. Nie, żebyś mógł odczuwać jego upływ, ale chyba wiesz, o co mi chodzi. Zresztą, jesteś moim bratem. Oczywiście, że wiesz, co nie? 

Swoją drogą, jeśli już mówimy o tamtym dniu, to przerwano walki. Od tego czasu Patch zniknęło z powierzchni ziemi, wywaliło nas na pustynię i generalnie słowa od Króla Duchów nie słychać. Podobno nabawił się traumy po tym, jak Duch Ognia go wchłonął. I tak, wszyscy winią za to ciebie, ty chory psychopato z kompleksem boga. 

Tylko się z tobą drażnię, żeby nie było, no nie irytuj się. Życie jako kupka popiołu wcale nie wydaje mi się zachęcające, ale to tylko taka moja sugestia. 

Zanim zwrócisz mi na to uwagę, to tak: to coś jest bardzo chaotyczne, nieprzemyślane i prawdopodobnie twój tysiącletni sposób postrzegania świata nawet by tego listem nie nazwał, ale, hej, zejdź ze mnie. Rzadko się pisze teraz listy. Szczególne do osób, które nie żyją. Ten jeden jedyny raz będziesz musiał mi to wybaczyć. 

Jak się miewasz? Znaczy, wiesz, przynajmniej w ten względny sposób. Co się w ogóle z tobą dzieje? Poszedłeś dalej? Zostałeś na tym świecie jako duch (nie, żebyś nie był na to zbyt dumny…)? 
…Egzystujesz w ogóle, jeśli, technicznie rzecz biorąc, jestem połową twojej duszy? A skoro tak, to czy ja nie powinienem też być martwy? Oczywiście, żeby nie było, w dalszym ciagu z całego serca cię nienawidzę, o to akurat nie musisz się martwić. 

Rany, jak tak teraz o tym myślę, to ty strasznie skomplikowany jesteś. Jak te czarne charaktery kultury masowej prawie. Nie wiadomo, co ci w sumie po głowie chodzi…

Chociaż nie, inaczej. Wiadomo doskonale. Chcesz stworzyć Królestwo Szamanów i eksterminować ludzkość, okej, łapię, tępy nie jestem (nie śmiej się, mówię poważnie). Nie potrafię tylko zrozumieć, dlaczego, dobra? Masz strasznie zagmatwane motywy i wcale nie pomagasz tym swoim zawadiackim uśmieszkiem. Jesteś trochę jak ten… no… jak mu było? A, mam. Jesteś jak ten Aizen z Bleacha czy innego detergentu. Pewnie go nie znasz. Nie miałeś raczej w tym swoim obozie telewizji, nie?

Jak tak patrzę… to to się robi coraz bardziej chaotyczne. Meh, nie do końca o to mi chodziło, kiedy siadałem przy biurku z długopisem i kartką papieru…

A, wiesz co? Nic z tego nie będzie. Chyba wrzucę ten list do kominka, niech spłonie. Nie obrazisz się, prawda? To w końcu twój żywioł, lubisz podpalać rożne rzeczy i tak dalej. 

Prawdopodobnie nie napiszę już więcej. 

Do nie-widzenia,

Twój 
Y. 

czwartek, 1 stycznia 2015

Miniaturka 1 - Bleach - "Ochronię cię"

No dobra, w tym momencie to ja zdziwiłam sama siebie. Kto by się spodziewał, że wpadnę tu ledwo po tygodniu? Ja nie XD To na pewno przez ten bokken na Gwiazdkę :3 (Bokken doda ci skrzyyyyyydeł). No, chociaż nie jest to wizyta, której byście mogli chcieć, bo tu nie rozdział, a miniaturka... W dodatku z Bleach'a, ale to chyba w niczym nie przeszkadza? Mam nadzieję ;) Jedyne, co  was tu może zirytować, to to, że w owej miniaturce dosłownie nie dzieje się nic... Ale tak mi jakoś zależało, żeby to tu wstawić. A co się będę.
Tytuł nieadekwatny. Bo tak. Bo ja nie umiem wymyślać tytułów.
Jak ktoś chce, może dopatrywać się Ichihime. Cóż... Ja wolę nie ;)
 To może w skrócie? Jak mówiłam, akcja nie jest porywająca... I ma lamerski początek i koniec... W zasadzie jest to tylko opis walki... No, walki jak walki...
!!!Uwaga duszyczki, spoilery (epizody... trudno orzec, ale na wszelki wypadek 266 - 273/4...)!!! Chociaż może trochę przesadzam z tym 266... Ale tak czy owak, czytasz na własne życzenie!!! Reklamacji nie przyjmujemy XD
 Jest to opis części walki Ichigo z Ulquiorrą. Uczucia i przemyślenia vizarda, bo to jest jedna z niewielu rzeczy, których mi właśnie w Bleach'u brakuje. Ale pseudoakcja zdradza w pierony dużo, więc...




Widzi.
Słyszy.
Czuje.
  
  Widzi bladą tarczę księżyca oświetlającą Las Noches i jego jasną, jakby przytłumioną poświatę, która nadaje blasku beznamiętnym zielonym oczom. Słyszy rozpaczliwe krzyki przyjaciół. Przyjaciół, właściwie nie tylko Orihime i Uryuu, ich wszystkich, bo towarzyszy mu przeczucie, że także reszta, Chad, Rukia i nawet Renji mogą w tym momencie krzyczeć, wić się z bólu, a równie dobrze mogą być już martwi. Przez niego, tylko przez niego, bo to właściwie on ich tu ze sobą ściągnął, chociaż nie prosił, nie, nie musiał, bo doskonale wiedział, że poszliby za nim wszędzie. Wiedział o tym, ale nie zrobił nic, zupełnie nic, by choćby spróbować ich zatrzymać. 
  Czuje wiele rzeczy, ale w tej akurat chwili bez wahania mógłby wyróżnić te trzy główne. Metaliczny posmak własnej krwi na języku. Jej słodkawy, odurzający zapach, aromat, który właściwie powoli zaczyna go cieszyć. Bo skoro cokolwiek czuje, to znaczy, że wciąż jest jeszcze żywy, prawda? Ale prawdziwą, rzeczywistą przyjemność sprawia mu jedynie zapach krwi własnej i wrogów (nie wie, kiedy zaczął odróżniać swoją krew od tej przyjaciół. Tak się po prostu stało, a jemu to już specjalnie nie przeszkadza, bo niby dlaczego?). Gdy ranny jest ktoś inny, ktokolwiek prócz hollow’ów czy tego zdrajcy Aizena i jego sługusów, to boli. Co prawda nie rzeczywistym, fizycznym bólem, ale coś ściska go w klatce piersiowej, bo zawiódł, po raz kolejny nie zdołał nikogo obronić.
  Czuje jeszcze wiele innych rzeczy, ale w tej chwili najistotniejsza jest jedna szczególna: dotyk śliskiej, zimnej skóry czegoś, co wydaje się być ogonem Ulquiorry – w tym momencie ma głowę mocno odchyloną do tyłu, a wcześniej, szczerze powiedziawszy, nie zwracał jakoś specjalnie uwagi na wygląd zewnętrzny przeciwnika – na szyi. I w tym momencie powoli zaczyna mu brakować powietrza, oddech słabnie, ale powoli, bo przecież Czwarty Espada nie może pozwolić na jego przedwczesną śmierć, nie, to by było za proste, stanowczo zbyt proste, a w jego życiu nie ma miejsca na to, żeby cokolwiek mogło przyjść łatwo, w końcu zawsze o wiele ciekawiej jest patrzeć, jak ktoś się męczy i trudzi, by sięgnąć wyznaczonego sobie celu. A potem niweczy się jego starania, niszcząc tak z trudem wypracowaną pozycję, tak po prostu, od niechcenia, jakby dla zabawy, jedynie po to,  by napawać się rozpaczą osoby, która w takim momencie traci wszystko.
  Zupełnie jak Aizen, uświadamia sobie nagle Ichigo i wydaje mu się to na miejscu, bo przecież były kapitan piątej dywizji też zniszczył komuś życie, dokładnie w taki sam sposób, bo on nigdy nie chciał być żadnym bohaterem, skąd, chciał jedynie chronić ważne dla siebie osoby, a przez tego zdrajcę (choć on sam określił się inaczej, tylko jak? Bogiem? Doskonały żart…) odebrano mu nawet to.
  Ulquiorra nagle zaciska ogon mocniej, co prawda nieznacznie, ale jednak, a on nie ma już zupełnie siły, by się ruszyć, by choćby spróbować odepchnąć od siebie Espadę. Nie potrafi, nie może… nawet nie chce, bo to wszystko straciło już sens, nie ma mowy, by jakkolwiek mógł zwyciężyć, nie, musiałby zdarzyć się cud, a Ichigo dobrze wie, że na to nie ma najmniejszej szansy, bo niby skąd, przecież Aizen już właściwie wygrał i to koniec, stworzy Klucz Królów i rzeczywiście stanie się bogiem, takim prawdziwym, a on nie będzie mógł z tym nic zrobić, nie będzie miał na to żadnego wpływu.
  W jakiś sposób czuje ulgę, bo uświadamia sobie, że to prawda, a to oznacza, że skoro i tak umrze w przeciągu kilku najbliższych minut, to nie musi się już starać. I to dobrze, nawet bardzo, żal mu jedynie tego, co zostawi po sobie. Ma nadzieję, idiotyczną, że jego przyjaciele, oni wszyscy, przeżyją, że w przeciwieństwie do niego nie dadzą się głupio zabić… w normalnej sytuacji to on by ich chronił, ale jest już tak okropnie zmęczony, a śmierć przywabia go do siebie tą cudowną czernią, ciemnością bez bólu, bez łez…

Ichigo? Trzymaj się! Ichigo!

  Nagle w swoim odrętwiałym umyśle słyszy odbijający się echem głos Zangetsu i uśmiecha się lekko, choć tylko mentalnie. Zangetsu. Jego towarzysz, nauczyciel, przyjaciel… Zawsze był przy nim, służył radą, dawał siły do dalszej walki. Bo Zangetsu to po prostu Zangetsu. Nie ta czarno-biała parodia tasaka, którą wszyscy obserwują z lękiem ani maska stoickiego spokoju, która zazwyczaj pokazuje się przed Kurosakim. Nie. Ichigo już dawno ją przejrzał. I tylko on ma świadomość, że jego miecz, jego najdroższy Zangetsu to prawdziwa feeria uczuć i barw, i tych lekkich, niewidocznych uśmiechów, niekiedy pełnych dumy, niekiedy pełnych ulgi, że Ichigo wciąż żyje i jak na razie nigdzie się bez niego nie wybiera.
  To właśnie jest jego Zanpakutou, a sprawienie mu zawodu jest ostatnim, czego pragnie Kurosaki, ale już tak ciężko mu utrzymać miecz, a rękojeść nieuchronnie i nieznośnie powoli wyślizguje mu się z dłoni. Trzyma katanę właściwie ostatkiem tych sił, które mu jeszcze pozostały.

Przepraszam cię, Zangetsu myśli z rosnącym poczuciem winy Już nie dam rady…

  Ta, trzecia śmierć w niczym nie przypomina poprzednich. Bo Ichigo doskonale wie, że umarł, nawet przed wyprawą do Soul Society, przecież Urahara przeciął jego Łańcuch Przeznaczenia. I, wbrew pozorom, rozumie powody, dla których ten mu o tym nie powiedział.
  Pierwsza śmierć była niewyczuwalna. Niemal nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest już martwy, w tamtym momencie liczyło się jedynie ratowanie Rukii. Doszedł do prawdy dopiero wtedy, gdy shinigami była już bezpieczna. Ale nie żałuje, bo mimo wszystko dzięki niemu zyskała kilka szczęśliwych chwil. Ma tylko nadzieję, że przetrwa to całe szaleństwo i będzie mogła doświadczyć ich choć trochę więcej.
  Druga śmierć była gwałtowna i nieoczekiwana. To był praktycznie sam środek walki z Ulquiorrą – walki, która trwała dłużej niż kilka godzin, jednak nie była jednym płynnym wydarzeniem. Wtedy Ichigo wciąż był pełen wiary, wiary w to, że ostatecznie zwycięży, jak zawsze. Wtedy nie wiedział, że wreszcie trafił na przeciwnika, z którym nie może wygrać. Dlatego w ciągu tych ułamków sekund pomiędzy przestrzeleniem dziury w jego piersi, a zupełną utratą świadomości, żałował. Żałował, chyba po raz pierwszy w swoim życiu, że tym razem nie uniknął walki, że nie odnalazł innej drogi, za to poleciał jak głupi, bez żadnego planu, mając nadzieję, że tym razem także, choćby i szczęśliwym trafem, uda mu się zwyciężyć.
  Ta śmierć jest inna. Tym razem jest jej całkowicie świadom, doskonale wie, że zaraz umrze, a ostatnim, co zobaczy, będą lodowato zimne, zielone tęczówki Czwartego Espady. Już to zaakceptował. Tylko Arrancar tak straszliwie zwleka, a Ichigo nie może dociec, dlaczego. Może dlatego, że coś do niego mówi… ale na darmo, Kurosaki już tego nie słyszy. Tylko zamglonymi oczyma jest w stanie kątem oka dostrzec smoliście czarną sferę i otaczającą ją szmaragdową poświatę.
 Zabawne… Aura Cero Oscuras Ulquiorry ma dokładnie taki sam kolor jak jego oczy…
 Z tą ostatnią myślą, Ichigo nie widzi już nic. Nie widzi, nie słyszy… Nie czuje też rozluźnienia uścisku ogona, pędu powietrza ani uderzenia w piasek. 
  Jest martwy.

Ocal nas! Ocal nas, Kurosaki-kun!

 Wtedy słyszy głos Orihime. I wie, że nie potrafi, nie chce… nie ma najmniejszego prawa się poddać. Nie teraz, kiedy życie drogich mu osób ma zależeć od niego. Nie teraz, kiedy Aizen jest już tak blisko ostatecznego zwycięstwa. Nie teraz, kiedy jego najdroższym przyjaciołom grozi niebezpieczeństwo. 

  Musi ich ochronić. Za wszelką cenę.

  Nagle znajduje w sobie dziwne pokłady siły, siły, o którą w życiu by się nie podejrzewał. Ale akceptuje ją bez chwili wahania, bo jest to coś, co może wykorzystać do swoich własnych celów… Nie baczy na konsekwencje. Daje się całkowicie pochłonąć mocy. I tylko jakiś złośliwy rechot z tyłu głowy przeszkadza mu lekko, jakby śmiał się z jego naiwności.

 Zaakceptowałeś mnie, królu. Teraz twoje ciało należy do mnie. Stałeś się koniem, mój panie…

  Teraz jego mięśnie poruszają się bez udziału woli, a z gardła wyrywa się straszliwy ryk. Jednak vizarodwi to nie przeszkadza, jak na razie całkowicie zadowala się statusem biernego obserwatora. Bo chwilowo nie ma nic, dla czego musiałby się powstrzymywać… prawda?

  Jego ręka, przerażająco trupioblada, jednym ruchem zatrzymuje świetlistą włócznię Ulquiorry. Odcięty róg ginie gdzieś w piasku, a czarna posoka tryska z zadanego cięcia. Zaraz potem stopa barwy konkurującej kolorem śniegu przygważdża Espadę do ziemi i przytrzymuje go mocno, tak, by w żaden sposób nie mógł się wyrwać… wyrwać się śmierci. Bo to właśnie ona już zagląda Hollow’owi w oczy, patrzy na niego z wyczekiwaniem, jakby chciała zapytać „kiedy nareszcie za mną podążysz, panie Cifer?”. Przed zmrużonymi oczyma Czwartego powoli zaczyna formować się szkarłatne Cero. 
  Wtedy rozpoczyna się wahanie, bo mimo wszystko Ichigo wcale nie chce zwyciężać wrogów w taki sposób, jak bezrozumna, krwiożercza bestia. Nie, on pragnął pokonywać ich w uczciwej walce, gdzie szanse niekoniecznie muszą być równe… ale na pewno nie zamierzał nigdy uciekać się do brudnych sztuczek ani do zabijania przeciwników, którzy nie mają najmniejszej szansy na jakąkolwiek obronę.

 Oddałeś mi to ciało śmieje się z kpiną jego wewnętrzny Hollow  W tej chwili masz tu najmniej do powiedzenia, królu.

  Ichigo uświadamia sobie, że Shiro ma zupełną rację, gdy nie udaje mu się odzyskać kontroli nad pociskiem, który zaraz ma zakończyć życie Ulquiorry. Odpuszcza. Dochodzi do niego, że sługi Aizena nie może już uratować. Zawiódł. Po raz kolejny… Cero dosięga swojego celu, tworząc przy tym wysoki słup szkarłatnego światła. Gdy blask zaczyna powoli przygasać, wzrok vizarda mimowolnie kieruje się ku tej części tułowia, która pozostała z Espady. To, co widzi, napawa go obrzydzeniem.
  W oczy od razu rzuca się brak dolnej połowy ciała. Mięśnie są bestialsko porozdzierane, ale… rana (o ile można tak nazwać coś takiego) nie krwawi, pewnie dlatego, że pocisk ją wypalił. W jakiś sposób przez to szczątki Cifer’a wyglądają jeszcze makabryczniej. Ulquiorra nie żyje. A przez to przestaje być interesującym przeciwnikiem. Zwłoki lecą gdzieś dalej i lądują w piasku.
  Z tym, że to nie wystarcza. Zmasakrowanie Arrancar’a wcale nie uspokaja pragnienia krwi, które odczuwa Hollow, a które coraz bardziej daje się Ichigo we znaki. Rozpaczliwie stara się zatrzymać swoje ciało, gdy Shirosaki z wolna zbliża się do tego, co jeszcze zostało z jego wroga i powoli kieruje sztych* katany do jego gardła.

  Jest naprawdę wdzięczny, kiedy dłoń Uryuu zatrzymuje jego.

Już wystarczy, Kurosaki mówi cicho Quincy Bitwa się skończyła. Słyszysz mnie, Kurosaki?! Zrób to, a przestaniesz być człowiekiem!

  W jednym momencie Ishida zostaje przebity ostrzem Tensy na wylot. A Ichigo widzi to jakby w zwolnionym tempie, w jednej sekundzie wyłapuje każdy dramatyczny szczegół. Katanę, która tkwi w trzewiach Uryuu, wbita do połowy klingi. Zaskoczenie Quincy, przemieszane z obezwładniającym bólem promieniującym zapewne z tak ogromnej rany. Zgrozę i szok na twarzy Inoue – i gorzkie łzy, które powoli zaczynają zbierać się w kącikach jej oczu.

Och… ronię… Ochronię… Ochronię… Ochronię cię.

  W jakiś sposób przejmuje kontrolę nad ciałem, na tyle długo, by móc wypowiedzieć te słowa. Widzi też, że po nich Orihime drga, ale on nie jest w stanie dalej walczyć z Pustym, w tej chwili jest na to zbyt słaby. Może tylko przyglądać się bezsilnie, jak bez własnej woli kieruje się w stronę Ishidy, po drodze inicjując Cero.

  Czuje szczerą radość, kiedy nagle wybucha mu ono prosto w twarz, a to za sprawą… Czwartego Espady…? Gdyby mógł, Ichigo zamarłby w szoku. Przecież… przecież zabił Arrancar’a, przecież z Espady nie zostało wiele ponad głowę, skrzydło i część tułowia! Więc jak… jakim cudem zdołał przeżyć…?

  Z tym, że to jest teraz najmniej istotne. Teraz wizję Kurosakiego przesłania cichy triumf, bo czuje, jak maska Pustego powoli zaczyna zsuwać mu się z twarzy, a kilka sekund później kruszy się w drobny mak. Ale vizard nie ma już siły, by wyrazić swoją ulgę, bo wzrok, po raz kolejny już tego dnia, przesłania mu ciemna mgła.

  Zanim odpływa w mrok, jego ostatnią myślą jest tylko krótkie

Jak dobrze… Jak dobrze, że nie zdążyłem, cię skrzywdzić, Orihime… Powiedz... Zdołałem cię obronić...?


I jak tam, zniszczyłam Bleach'a wielu ludziom? XD
 Nie, a tak serio, bardzo zlamiłam tego one-shot'a?
Kisuke: Tsi-san... wolisz miło czy szczerze?
Tsi: ... T^T Dzięki, Kisuke. Miły jesteś ;__; Ale wolę szczerze...
Kisuke: Ekhm... no cóż...
Ichigo: *pojawia się znikąd* O, one-shot? Taki Bleach'owy?
Kisuke: Wolałbym się nie ekscytować, Kurosaki-kun...
Ichi: .3. *odwraca się do Tsillah*
Ichi: Tsillah... Aż tak źle?
Tsi: A bo ja to wiem! Czytelników się pytaj, nie mnie ;___:
O... i jeszcze... 

Run Ichigo RUN by dj33animoon
Przepraszam XD Musiałam XD
PS. Czy ja może wspominałam, że oprócz SK pojawiać się tu będzie sporo innych opowiadań? *Przelatuje wzrokiem poprzednie notki* Hęęęęęę???!!! Jak to nie?! *Drapie się po łebku* Cóż... w każdym razie tak oto będzie. W sensie jedno opko na raz i pewnie czasem jakiś one-shot...

czwartek, 25 grudnia 2014

Unmei o Kaeru - Rozdział III "Dlaczego już cię nie słyszę?"


Ja żyyyyyyyyjęęęę~!!! Tak jest, oto powróciłam! Po siedmiu miesiącach... W pierwszy dzień świąt~! Z rozdziałem, z którego prawdę powiedziawszy nie jestem ani trochę zadowolona, ale próbowałam pisać toto już tyle razy... ale od początku:
 Chciałabym zakomunikować, że w tym momencie skończy się ten okres w opku, który miał być swoistym fillerem. Co prawda miało to trwać 5 - 7 rozdziałów, no, ale cóż... Że tak powiem, nie wyszło. Za mało tekstu, za bardzo o niczym, więc postanowiłam resztę fillera połączyć w jedno. W sumie to ten rozdział też jest o niczym...  i jest króciutki, jednak mam nadzieję, że w tym momencie, tzn. od następnej notki pójdzie mi już o wiele, wiele szybciej, bo teraz już wiem, w jakim mniej więcej kierunku ta historia pójdzie.
 Yay, dotarliśmy do punktu zwrotnego. Nie traktujcie tej notki poważnie. Chodzi w niej na dobrą sprawę jedynie o to, żeby się jakoś zorientować w fabule...
Cóż... przepraszam wszystkich, którzy spodziewali się czegoś na poziomie. I zapraszam. A. Właśnie. "Unmei o Kaeru"... Cóż, kanon radośnie poszedł się powiesić...
Tylko nie bijcie za mocno ;)
Rozdział III, czyli " Dlaczego już cię nie słyszę...?"

To nadal jest retrospekcja

  Krótkowłosy Asakura mocno zirytowany wlókł się ulicami Patch. Idąc, machinalnie ścierał krew wolno wypływającą z niewielkiego zadrapania na przedramieniu, którego nabawił się, szamotając się z Duchem Stróżem Marco. Przy tym nie bardzo obchodził go fakt, że dotykanie ran upiaszczoną ręką może bardzo łatwo doprowadzić do zakażenia. Dzisiejszy dzień nie był dla niego zbyt udany. Ba, to mało powiedziane! Z czystym sumieniem mógł przyznać,że dzisiejszy okres pomiędzy wschodem i zachodem słońca był najbardziej, najpiekielniej najgorszym dniem. Co prawda liczył jedynie bieżący miesiąc, ale to zawsze coś, prawda?
  "No dobra, podsumujmy" pomyślał ponuro szaman z roztargnieniem drapiąc się po nosie i zostawiając na nim czerwoną smugę. "Nie dość, że nie porozmawiałem dzisiaj z Hao - co ja mówię, nawet nie dotarłem do jego obozu! Nie porozmawiałem z Hao, zostałem znienacka zaatakowany przez Marco-maniaka, nabawiłem się cudownej rany na ręce, to jeszcze jestem..." tu spojrzał na tarczę metalowego zegarka, który kilka lat temu dostał od Mikihisy "..dwie godziny spóźniony. Świetnie. Anna mnie zabije..."

* * *
  Hao Asakura, posiadacz potężnego Ducha Ognia, ten, który opanował Gwiazdę Jedności, kichnął. Było to na tyle niespodziewane i surrealistyczne, że niemal natychmiast zwróciło uwagę całego obozu.
- Mistrzu Hao~ - pisnęła Opacho, podskakując - ktoś o tobie myśli, mistrzu~!
Ten tylko spojrzał na nią krzywo. W życiu nie wierzył w takie bzdury, idiotyczne przesądy. Ktoś o nim myśli, jasne. A w krainie Mordor zalega śnieg. Chociaż Hao nigdy nie przyznałby się, że zna Tolkiena. Jest przyszłym Królem Szamanów i wcale nie interesowała go idea Jedynego Pierścienia czy Nazguli na skinienie ręki. Gdzieżby tam.
- Nie wygłupiaj się, Opacho - mruknął, jednak niezauważalnie przysunął się bliżej ognia. W końcu ostrożności nigdy za wiele.
* * *
Yoh niezdecydowany sterczał przed drzwiami domku numer 29, zaś w jego duszy miał miejsce niebywale trudny do rozwikłania dylemat. Wejść czy nie wejść, oto jest pytanie. Pomyślmy. W tym momencie za drzwiami czeka Anna. Anna - niesamowicie groźne stworzenie. Nie posiada szponów ani kłów, ale niech nie zwiedzie cię aparycja! Pod postacią nieszkodliwej, czternastoletniej blondynki kryje się demon pochodzący z najgłębszych czeluści piekieł, jam, do których sam Lucyfer boi się zajrzeć. Owe czarnookie stworzenie z pewnością czeka tylko na dogodną okazję, by dowalić Asakurze morderczy trening, z którego wykonaniem zapewne nie zdążyłby do rana. Taką okazją stuprocentowo było ponad dwugodzinne spóźnienie. 
  Nie, Yoh zdecydowanie nie kwapił się do pakowania w paszczę wściekłego lwa.
Z tym, że w jego przypadku istniała także przysłowiowa druga strona medalu. Czyli fakt, że Anna nie raczy wspaniałomyślnie zapomnić o jego "zbrodni". O tym Yoh mógłby tylko pomarzyć. W czasie treningu co najmniej cztery razy gorszego od tego, który otrzymałby za samo spóźnienie. Doskonale o tym wiedział, więc dlaczego w dalszym ciągu się wahał?
 Odpowiedź była dziecinnie prosta - Anna nie zając, nie ucieknie, a najmniejsza chwila zwłoki choć trochę oddalała od Yoh widmo jej straszliwego gniewu.
 W końcu westchnął ze zrezygnowaniem. "Do odważnych świat należy, prawda?". Z tą jakże pokrzepiającą myślą pchnął drzwi, które jakby na złość skrzypiały nieznośnie głośno i cichutko, na samych czubkach palców zaczął przemykać się ukradkiem do pokoju. "Jeszcze tylko chwilka iii..."
- Wybierasz się gdzieś, koteczku?
Skamieniał. Nosz do jasnej mandarynki, a było tak blisko...!
- E... ehehehe... Cześć, Anno - uśmiechnął się niewinnie Yoh, drapiąc się po głowie. - Wiesz, że cudownie dziś wyglądasz? Ta twoja... no, ta taka chusta podkreśla kolor twoich oczu...
 Anna spojrzała na niego wzrokiem zapowiadającym coś znacznie gorszego niż Apokalipsa. Był nawet straszniejszy niż wizja Hao w stroju różowego króliczka, która kilka dni temu nawiedziła go we śnie. O wiele, wiele straszniejszy.
- Dziękuję, kotku - powiedziała słodko itako - z pewnością pomyślisz, jak jeszcze możesz mnie skomplementować podczas treningu, mam rację?
- T... Tak, Anno...
 To powiedziawszy, szaman, który dopiero co wrócił do swojego kochanego, kamiennego domku, po raz kolejny opuścił jego cieplutkie, przytulne mury, przeklinając pod nosem swoje garbate szczęście.


  "Los mnie nienawidzi" doszedł do wniosku pół godziny później, kiedy po raz trzeci tego dnia przemierzał te same ulice wiochy. Po drodze często zyskiwał współczujące spojrzenia szamanów, którzy znali już Annę przynajmniej ze słyszenia. A było takowych całkiem sporo, bo Kyoyama budziła już niemal legendarny strach wśród biednych, niewinnych, szamańskich duszyczek.
 Ten dzień nie mógł być gorszy. W końcu nawet Asakura ma jakiś limit pecha dostępny na jeden dzień, prawda? Nie, z całą pewnością teraz mogło być już tylko lepiej.


  Ta, pewnie.
 Życie po raz kolejny w ciągu kilku dni postanowiło zakpić sobie z Asakury. Bo oto tuż przed nim pojawiła się nagle wysoka ściana ognia, a po kilku chwilach spośród płomieni wychynęła wolno i majestatycznie postać jego brata bliźniaka. Za nim wlokły się Haosiowe owieczki. Nie, chwila, jakie owieczki? Poplecznicy. Tak.
 - Witaj, Yoh.
 Słowa zdawały się mieć magiczny wpływ na szamana, bo ten zupełnie skamieniał. Powód był prosty. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, w jaki sposób ma porozmawiać z bratem. Improwizacja? Życie jako kupka popiołu nie byłoby chyba zbyt ciekawe... 
- Cześć, Hao, wiesz, tak sobie pomyślałem, że może byś przestał zabijać ludzi? Ja wiem, że w tobie jest dobro, nie musisz już udawać, braciszku~
 Nie, to brzmiało okropnie nawet w jego głowie "Pewnie, a potem pobiegniemy razem w stronę zachodzącej tęczy... yy.. Słońca"
Ta wersja była tak durna, że odpadała już w przedbiegach. Mimo wszystko jednak Yoh dałby wiele, żeby zobaczyć reakcję długowłosego na te słowa. 
- Yoh.
  Hao zmarszczył brwi. Coś było nie tak, stanowczo nie tak. Wbrew pozorom jednak nie miało nic wspólnego z bratem, który stał przed nim z zamglonymi oczyma. Nie, tu chodziło o myśli szatyna. Bo choć przemyślenia właściciela mandarynkowych słuchawek nigdy mu się specjalnie nie narzucały (przez większość czasu zalegały sobie w dalekim kąciku jego świadomości, czasami marząc o drzewkach mandarynkowych i krzewach truskawek), to teraz... Było cicho. Hao po prostu ich nie słyszał. Nic, zupełnie nic. Zupełnie jakby... jakby ktoś odłączył mu reishi, tylko... podczepione tej jednej, konkretnej osoby. A długowłosemu wcale się to nie podobało, choć nigdy by się nie przyznał, nawet przed samym sobą, że po prostu przyzwyczaił się już do tych myśli i... trochę je polubił?
- Hao.
- Yoh.
 Odezwali się praktycznie jednocześnie, jednak po kilku sekundach zaległa cisza. Każdy z nich musiał pozbierać myśli, bo w jakiś sposób... gdy tylko się zobaczyli, w ich umysłach zapanował kompletny rozgardiasz.
 Dla Yoh Hao przestał być już bezwzględnym mordercą, za to stał się kimś... nieokreślonym. Prawda, zabijał, ale nie był zły, w każdym razie nie tak do końca. Asakura przeczytał "Saisho no Seimei" tak dokładnie, jak jeszcze żadną inną książkę. Wtedy po prostu to zobaczył. Z tych zniszczałych pergaminowych kart wprost wyzierał smutek... i samotność. I to bolało, naprawdę. Ale najwięcej cierpienia krótkowłosemu sprawiało to, że nigdy nawet nie pomyślał o tym, by choćby spróbować zrozumieć postępowanie brata. Zachował się jak wszyscy inni, zaszufladkował go bez najmniejszego powodu.
 Dla Hao Yoh był kimś, kto był mu przydatny. Nie potrzebny, ale przydatny. Nie myślał o jego uczuciach, tu chodziło tylko o umiejętności. Jednak w takim razie... dlaczego czuł to kłucie w klatce piersiowej, jak gdyby serce chciało wyrwać mu się z piersi za każdym razem, kiedy jego brat odmawiał przyłączenia się do niego? Kiedy ten tak bezlitośnie odrzucał jego dobroć, w ogóle jego całego?
  Milczenie przedłużało się coraz bardziej. Każdy z bliźniaków zdawał się być pogrążonym we własnych myślach, a wszyscy ludzie ognistego szamana naprawdę nie czuli się zbyt komfortowo w tej niezręcznej ciszy. Tym bardziej, że ich mistrz stał ja skamieniały od dobrych kilku minut, a w tym czasie nikt nie ośmielił się choćby głośniej odetchnąć. W końcu Yoh poruszył się lekko, nerwowo.
- Hao, bo ja... - nie potrafił tego skończyć. Nie wiedział, jak. A widok długowłosego, który uporczywie wpatrywał się w zapylone (no, dobra, to niezbyt dobre słowo, ale innego synonimu nie mam - dop. aut.) podłoże ze zmarszczonymi brwiami, wcale nie pomagał mu zebrać myśli. Wreszcie potrząsnął tylko głową. - A, z resztą... mniejsza z tym.
 Po tych słowach odbiegł. Nie oglądał się. A Hao nawet się nie nie podniósł wzroku.

* * *
Wieczorem

"Aaarrrgh!" pomyślał zirytowany właściciel mandarynkowych słuchawek chowając twarz w poduszce "<mniejsza z tym>? Mniejsza z tym?! Na mózg mi chyba padło!"
 Przeturlał się kilka razy po posłaniu, w dalszym ciągu wyrzucając swoją głupotę. "Głupi, głupi, głupi! Przecież lepszej szansy byś nie dostał! A tak... A tak...!"
 Prawdopodobnie stracił jedyną okazję do jakiejś normalnej, cywilizowanej rozmowy z bliźniakiem. Dlaczego? Dlaczego zawahał się właśnie wtedy, kiedy powinien z pewnością siebie podejść do niego, przeprosić, przekonać... cokolwiek! Powinien zrobić cokolwiek, ale nie. Wolał zwiać. Uciekł z podkulonym ogonem, tylko dlatego, że nie potrafił się odpowiednio wysłowić. "Idiota!"
- Y-Yoh-dono... - jęknął Amidamaru, obserwując swojego szamana wściekle atakującego poduszkę i mamrotającego w kółko pod nosem "kretyn" i "jak mogłeś być takim idiotą?". Nigdy nie widział go takiego. Ba, samuraj nigdy nie widział, żeby Asakura był choćby lekko zirytowany. Zawsze wszystko przyjmował ze stoickim spokojem i z uśmiechem na ustach patrzył w przyszłość. Nie rozpamiętywał przeszłych błędów, bo niby po co? I tak nie zdołałby ich już zmienić. Więc co takiego, na bogów, zdołało doprowadzić go do takiego stanu? 
- Yoh-dono - powtórzył po raz kolejny.
Szatyn spojrzał na niego sponad sfatygowanego jaśka. Jego wzrok... Amidamaru widział w nim zmęczenie, smutek i rezygnację. Tylko dlaczego?
- Tak, Amidamaru? - spytał szaman, odkładając poduszkę w bok. Zdecydował, że poznęca się nad nią później. Duch postanowił, że nie będzie owijał w bawełnę, w każdym razie nie tym razem.
- Co się stało? - wypalił prosto z mostu, patrząc przyjacielowi w oczy. Nie zamierzał dać sobie wcisnąć kitu, że niby 'mandarynki się skończyły, Anna nie pozwala mi iść do baru na cheeseburger'a, a na truskawki nie ma sezonu'. Tym razem sprawa widocznie była poważna, a samuraj nie chciał, żeby Asakura zadręczał się tym przez następne kilka tygodni.
 Yoh tylko westchnął. Nie, żeby planował skłamać, ale... To był dla niego dość delikatny temat, z resztą Amidamaru, tak samo jak reszta jego przyjaciół znali Hao tylko jako 'tego złego gościa', 'gościa od grilowania ludzi' i 'zło wcielone, które trzeba wykończyć, zanim ono wykończy nas'. Nie spoglądali głębiej, bo nie widzieli w tym sensu. Przecież sami byli świadkami okrucieństwa ognistego, choćby na Arenie. 
- To... to nic takiego, Amidamaru - powiedział z krzywym uśmiechem, który całkowicie przeczył słowom. - Poradzę sobie.
- Yoh-dono. Z całym szacunkiem, ale to nie może...
- Poradzę sobie, Amidamaru - przerwał mu szatyn z naciskiem. - To jest akurat problem, który muszę rozwiązać sam.
Duch zawahał się przez krótką chwilę, jednak chwilę potem spuścił wzrok, pokonany. Ale przez ani sekundę nie wydawał się być przekonany.
- Skoro tak mówisz, Yoh-dono...
Nie uzyskał już odpowiedzi, bo Asakura wrócił do maltretowania niewinnej poduszki, teraz jednak robił to z jakimś mniejszym entuzjazmem. Złość zdążyła już opaść, teraz pozostał tylko żal do samego siebie. "Dlaczego wtedy nie dokończyłem...?"

 Jednak nie dane mu było obwiniać się zbyt długo, bowiem tuż przed jego nosem rozbłysnął nagle niewielki, błękitny płomyczek. Szatyn podskoczył.
- Co do...?
Zgłupiał, kiedy z chłodnego ognia niespodziewanie rozebrzmiał głęboki, melodyjny głos.
 - Asakura Yoh...
Szaman zamrugał. Skąd, na Króla Duchów, latająca zapalniczka znała jego imię?
- ... Sam to właśnie stwierdziłeś, Asakura...
"C-co? Ale ja przecież tylko..."
- Pomyślałeś o Królu Duchów.
"Jak..?"
- Pomyślże trochę - zirytował się z nagła płomyczek, buchając mocniejszym ogniem. - Tylko się streszczaj. Nie mogę zbyt długo przebywać w tej żałosnej formie.
W umyśle szatyna nagle zaskoczyły jakieś trybiki.
- Och, czyli wolisz formę jagodowej jogobelli?
Król Duchów, bo to był właśnie on we własnej osobie (no... może w części osoby) po raz kolejny zabłysnął jaśniej, przy okazji z lekka osmalając brwi Asakury. Potem odleciał kawałek dalej, na sam środek pokoju, gdzie spoczął na podłodze. W tym momencie Yoh błogosławił fakt, że była kamienna. Jakoś nie miał ochoty tłumaczyć się Annie z pożaru.
 - No bo wiesz, Anno, to było tak, że odwiedził mnie Król Duchów w formie takiego błękitnego płomyczka, no i jak wylądował na podłodze, to się wzięło i sfajczyło. Zabawne, co nie?
Płomyczek przerwał jego rozważania odnośnie potencjalnej wymówki w razie pożaru.
- Przejdźmy do sedna, Asakura. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił.
Szaman błyskawicznie skupił się na słowach ducha. Coś mu podpowiadało że to ważne i że może znacząco zmienić całe jego życie. Czyżby na horyzoncie pojawiała się nieśmiało kolejna szansa...?
- Co takiego?
- Wielmożny Królu Duchów.
- Hę?
- Jestem Królem. Zwracaj się do mnie jak należy, dziękuję. - Ogieniek podfrunął nieznacznie w górę i dół, jakby wzdychał ciężko. - No nic. Jak właśnie mówiłem, chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Nie przerywaj! - warknął, zobaczywszy, że chłopak próbuje coś powiedzieć. - W sumie mi to do szczęścia potrzebne za bardzo nie będzie, aczkolwiek - przeleciał lekko w bok - ty się możesz ucieszyć. Twoje zadanie będzie polegało na cofnięciu się w czasie...
- W czasie?! Seryjnie?! Taki prawdziwy-prawdziwy time-travelling?! - widząc niebezpieczne drganie błękitnego płomyka dodał błyskawicznie - wielmożny Królu Duchów.
Duch tylko zawarczał coś pod nosem. Niech diabli wezmą planetę, jak ci piekielni Asakurowie go wkurzali! Po chwili uspokajających wdechów i wydechów, Król kontynuował ze stoickim spokojem. Nie da się sprowokować po raz kolejny.
- Jak już wspominałem, twoje zadanie polegać będzie na cofnięciu się czasie. Będąc dokładnym: tysiąc lat wstecz, czyli do czasów pierwszego wcielenia Hao Asakury, który w tamtym czasie nosił imię Asaha. Celować tutaj będziemy w coś koło roku 1004, czyli twój brat będzie miał tu jakieś siedem lat. W tym wieku na swojej drodze przeklętej sieroty, według ówczesnej ludności półdemona, napotkał młodego demonka, Ohachiyo. W wielkim skrócie ów demon wprowadził nieco światła do jego ponurego życia i równocześnie stał się jego Duchem Stróżem. Za długo mu jednak nie postróżował, gdyż tuż po ich pierwszej Hyoi Gattai połączył się ze swoim szamanem, to jest Hao i stał się jego reishi. I tutaj będziesz wkraczał ty. Czyli krótko mówiąc - ja cię wysyłam do ery Heian. Ty spotykasz się z młodym Asahą zamiast Ohachiyo. Asaha nie ma reishi. Czyli nie słyszy złych myśli ludzi. Czyli nie wariuje. Czyli nie próbuje wszystkich mordować i wykraść mnie. To jego Onmyōdō i Taizan Fukun może zostać, niech się odradza, jak chce. Proste, prawda?
 Yoh tylko bezwiednie pokiwał głową, zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek powiedzieć. Szansa na uratowanie brata naprawdę się pojawiła! Tylko... czy jeśli Asaha nie zdecyduje się odradzać, to znaczy, że...
 "A z resztą! Jest okazja! Trzeba korzystać, póki można..."
Szatyn powoli wstał i niepewnie zbliżył się do błękitnego płomyczka.
- Co mi tam, biorę.
Następnie wszystko pokryła wszechogarniająca czerń.

I to właśnie prowadzi do chwili obecnej, w której Yoh budzi się niewielkim, drewniano-papierowym budynku, podczas gdy za oknem w stronę rzeki podąża młody Hao. Właściciel mandarynkowych słuchawek otrząsnął się z zamyślenia - w końcu trzeba było zacząć działać, przecież Król Duchów nie raczył mu wspomnieć czy miał tu jakiś limit czasowy, a jeśli tak, to ile on właściwie wynosił. No nic... Yoh zebrał się, chwycił "Saisho no Seimei" pod pachę, po czym wyszedłszy z domu, niespiesznym spacerkiem ruszył za siedmioletnim Hao Asakurą.


* * *
 W tym samym czasie, w którym miniaturowa, ognista wersja Króla Duchów wyjaśniała krótkowłosemu bliźniakowi, na czym w skrócie polegać będzie to całe jego "zadanie", cała Haosiowa zgraja, włączając w to jego samego, radośnie grzała się przy ognisku w obozie. Opacho kicała wokoło płomienia, Hanagumi naradzały się, co można zrobić na jutrzejszy obiad, a reszta... reszta zajmowała się swoimi własnymi sprawami. Do tej sielanki nie przyłączył się jednak ognisty szaman. Jego myśli dryfowały w dalece innym kierunku niż przyziemne sprawy popleczników. Do reishi. Od kilku godzin niezmiernie go niepokoiło. Bo jak mógł wyjaśnić, że gwar cudzych myśli, który zwykle odczuwał, zaczynał... słabnąć? Jak? Dlaczego? 
- Co z tym jest...? - wymamrotał do siebie i bezwiednie bawiąc się płomyczkiem, uformował go na kształt stworzonka do złudzenia przypominającego niewielkiego króliczka. Blask ognia, który odbił się w jego oczach zatuszował ich dziwną szklistość. - Ohachiyo...

Koniec rozdziału trzeciego

A-ha! Aż takie krótkie toto jednak nie jest! Pobiło pierwszy i drugi rozdział razem wzięte... o jakieś 84 słowa ^^. Hmmm. To w sumie nie najlepiej, skoro teoretycznie łączy w sobie co najmniej trzy rozdziały... A, z resztą. I tak jestem aż z siebie dumna ^^ Toto tutaj ma jakieś 2591 słów, jak na mnie to nawet nieźle.
 A teraz pytanie za 100 punktów i darmowe przytulaski od bliźniaków - kto zgadnie, który akapit jest sprzed ponad pół roku? XD
Hao & Yoh: Sprzedałaś nas T^T
Tsi: Wcale nie... .3. 
Kisuke: Nie kłam. Sprzedałaś ich, Tsillah-san~
Tsi: Wcale nie~! *do Kisuke* Oni bardzo lubią się przytulać. Po postu jeszcze o tym nie wiedzą~...
 Ekhm... tak. Więc do usłyszenia (mam nadzieję) niedługo~!

sobota, 24 maja 2014

Unmei o Kaeru - Rozdział II "Za radą piekielnej szarlotki"

Ten rozdział jest... STRAAAAASZNY ;_; Ale więcej o tym na końcu noty. .-.

Spokoyoh - Talent? Gdzie? *wyjmuje siatkę na motyle, coby sobie trochę nałapać* Nie, to po prostu długi proces systematycznego poprawiania i zmieniania tego i owego :) Ale dziękuję, że niektórzy tak myślą ^^ By the way: co z tego, że rozdziały u ciebie pojawiają się rzadko? I tak czekam z niecierpliwością :P Najlepsze historie ever <3 Ach, i dziękuję za dodanie do linków :3 Przy okazji, kiedy po raz pierwszy przeczytałam Twój komentarz, miałam ochotę go sobie wydrukować i powiesić na ścianę :3 

Mari Kurushimi - Jej, dzięki :) Ale wiesz, ja tak naprawdę nie mam żadnego talentu (przynajmniej w moim przekonaniu), co też okaże się w tymże zUym rozdziale... 

Rozdział II, czyli " Za radą piekielnej szarlotki"
Te tytuły stają się coraz dziwniejsze, tak swoją drogą...

 Wciąż retrospekcja


  - Czyś ty już do reszty oszalał?! Nie było cię cały dzień! CAŁY DZIEŃ!! Baliśmy się, że dopadł cię HAO! A ty... ty siedzisz sobie w zagajniku nie informując o tym nikogo i... - Anna przerwała na ułamek sekundy łajanie narzeczonego - Co ty właściwie robiłeś?
Asakura jęknął w duszy. Dlaczego to zawsze jemu się obrywa? Nie dość, że przez cały dzień się o coś, potyka, podpisuje podejrzane cyrografy i w jednym momencie wszystkie jego informacje o bracie idą się bujać, to na dokładkę wrzeszczy na niego Anna. Cóż za niesprawiedliwość losu...
- Czytałem - odparł lakonicznie. Usłyszawszy za sobą głuche łupnięcie odwrócił się i z podniesioną brwią zerknął na swoich przyjaciół. A był to dość... nietypowy widok. Cała paczka utworzyła niezwykle uroczą plątaninę nóg, rąk i innych kończyn. Szatyn nie spodziewał się, by w ciągu najbliższego kwadransa mieli się z powodzeniem rozplątać. Poza tym... Poza tym, czyżby nie spodziewali się tego po nim? Co za zniewaga!  Chociaż nie, po głębszym zastanowieniu sam by się po sobie nie spodziewał, że "Saisho no Seimei" aż tak go wciągnie.
Spoglądając na niedowierzające miny przyjaciół, którzy w dalszym ciągu imitowali Węzeł Gordyjski, Asakura westchnął i na dowód pokazał im gruby wolumin, usiłując dyskretnie zasłonić nazwisko autora dokumentu. Wolał, aby jak na razie nie wiedzieli o tym eee... brataniu się z, bądź co bądź, wrogiem. Cóż z tego, że była to jedynie książka? Także mogła uczestniczyć w spisku mającym na celu wyeliminowanie Yoh. Cóż, w każdym razie cokolwiek wyimaginowanym. Przecież taka dobra duszyczka jak Asakura nie mogłaby być zamieszana w jakiekolwiek ciemne, podejrzane sprawki... prawda?
  Wracając do tematu, narzeczona Asakury przez dobrą chwilę spoglądała na niego podejrzliwie, jednakże słysząc jęki i przekleństwa usiłującej się rozplątać gromadki westchnęła tylko, a nakazawszy szatynowi pomóc przyjaciołom podreptała do salonu. Miała wyjątkowe szczęście - właśnie zaczynało się "El amor en la cafetería".  Kyoyama już od pierwszego odcinka trzymała kciuki za sparaliżowaną od pasa w dół Elmirę i jej męża Pablo.
 Tymczasem właściciel mandarynkowych słuchawek rozplątywał leżących szamanów. No, a w każdym razie usiłował, bo każda próba pociągnięcia za którąkolwiek kończynę danej osoby kończyła się pełnymi bólu wrzaskami. Po kilkunastu minutach jałowego wysiłku Asakura poddźwignął się na nogi i czmychnął do pokoju drużyny "The Ren". Wrócił chwilę później z ukochaną bronią młodego Tao. Mógłby wprawdzie od razu poprosić o pomoc nekromantę (który, nawiasem mówiąc, jakimś cudem wywinął się od tej przykrej sytuacji i tylko stał, z uniesionymi brwiami obserwując gromadkę), gdyby nie lekko dołujący fakt, iż ten znów gdzieś zniknął. A przydałaby mu się pomoc. Ktoś przecież musi pozszywać/poskładać (niepotrzebne skreślić) Rena, Horo, Ryu, Choco i Mantę... gdy tylko uda sie ich skutecznie rozdzielić.
 Widząc, z jakimż to orężem wrócił ich ulubiony Asakura, cała piątka wytrzeszczyła oczy ze strachu i jak na zawołanie zaczęli bie... znaczy pełzać, próbując uciec przed ostrzem Guan-Dao. Na ich nieszczęście (lub szczęście, jak kto woli) drzwi frontowe były otwarte na oścież. Co prawda podejrzanym jest, w jakiż to sposób zdołali się przecisnąć przez futrynę, jednakże fakt faktem, od razu sturlali się z kilku stopni umieszczonych przed drzwiami wejściowymi. Szczęściem w nieszczęściu było to, że przy tym upadku lekko obolali szamani zdołali jakimś cudem samoistnie się rozplątać.


* * *

 Jako, że dochodziła już dwudziesta, wszyscy mieszkańcy kamiennego domku o zaszczytnym numerze 29 zasiedli do kolacji. Tym razem dała o sobie znać łaskawość Anny - na stole, zamiast tradycyjnych już miniaturowych miseczek ryżu i kopczyka warzywek, stały kolejno pieczeń, jakaś zupa oraz kilka rodzajów sałatek, zaś z kuchni dochodził zapach szarlotki z cynamonem. Szamani siedzieli lekko zmieszani. Byli niezmiernie ciekawi, dlaczegoż to zmora ich życia pozwala im sycić oczy widokiem tylu pyszności. Chociaż mógł być to także nowy rozdzaj treningu... "Trening woli", czy jakoś tak. Postawiłeś się szarlotce, to i Hao dasz radę...
- No, co z wami? - zdziwiła się teatralnie Anna. W duchu zaś uśmiechnęła się lekko. No, tego to się raczej nie spodziewali... Niech znają łaskawość przyszłej Królowej Szamanów! - Dalej, jedzcie.
 Gromadka popatrzyła na dziewczynę wzrokiem pod tytułem "kim-jesteś-i-co-zrobiłaś-z-Anną-ty-klonie-niedorobiony", zaś po kilku sekundach Horo z wahaniem sięgnął po widelec. Ryu ze współczuciem poklepał go po ramieniu.
- Spoczywaj w pokoju - wymamrotał.
 Kyoyama tymczasem otworzyła swoją nową książkę. Na kolorowej okładce widniał wielki, czerwony napis głoszący: "Jak wytresować psa". Przekratkowała publikację, szukając miejsca, gdzie skończyła. Rozdział nosił tytuł "Jak za pomocą pochwały zachęcić zwierzaka do większego wysiłku". Coś jednak przeszkadzało jej skupić się na tekście i nie był to hałas dochodzący od strony stołu - okrzyki zdziwienia na to, że żadne z dań nie okazało się ani styropianem, ani jakąś zatrutą pułapką. Nie, to było coś... nieuchwytnego. Niedługo coś się wydarzy, czuła to całą swoją osobą. I miało ścisły związek z Yoh. Pytanie tylko, jakie będą tego konsekwecje... Ale nie ma wielkiego sensu się tym teraz przejmować. Na razie musi skupić się na trenowaniu narzeczonego. A co potem... się zobaczy.

* * *
 Asakura, postawiwszy telerzyk z szarlotką na niewielkim stoliku zamyślił się głęboko. Prawdą było, że postanowił zmienić brata, tylko... jak na razie nie miał zielonego pojęcia, jak ma się do tego zabrać. W myślach przeleciał raz jeszcze wszystkie alternatywy. Prośba? Nie, zbyt oklepane. No to może groźba? Znając życie skończyłby jako kupka popiołu. Albo terapia szokowa? Być może, gdyby puścił bratu maraton ulubionych telenoweli Anny... Nie, odpada. Jeszcze by nie podziałało i Yoh miałby jakiegoś trupa na sumieniu... W takim razie, co niby zrobić?
 - No dobra, kawałku przerażającej szarlotki prosto z piekła - zwrócił się do leżącego przed nim ciasta - jakieś pomysły?
Szarlotka, swoim zwyczajem nie odpowiedziała. "A gdyby tak zaimprowizować?"

* * *
"To był zły pomysł, bardzo, BARDZO zły pomysł! Jest źle. Do diaska, jest źle! Moment, Asakura, uspokój się, to tylko mały, malutki problem, nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo..."

 Szatyn razpaczliwie szamotał się w mocnym uścisku arcyducha. W międzyczasie zastanawiał się, jak ma niby wybrnąć z tej sytuacji. Do diaska, chciał jedynie choć raz na spokojnie porozmawiać z bratem. Co to ma niby byc za sprawiedliwość, kurczaczek?! Z innymi ludźmi to mu jakoś jeszcze nikt nie zabronił rozmawiać. Chyba... 
- Nosz, do diaska, puszczaj mnie! - wrzasnął do stojącego nieopodal Marco - My tu wolny kraj mamy, nie masz prawa mnie więzić, kryminalisto jeden! Policję zawezwę!
Ku rozczarowaniu szatyna jego słowa nie znalazły u członka X-laws należytego posłuchu. Co więcej, blondyn bezczelnie go zignorował! A coś takiego się nie godzi. W końcu jest dziedzicem rodu Asakura, przyszłym Królem Szamanów... et cetera, et cetera... i tak dalej. 
 - Nie robię tego bo chcę, tak trzeba w imię pokoju - oświadczył mu Lasso lekko zwalniając uścisk - Nie można pozwolić na twoje spotkanie z Hao Asakurą.
"Świetnie, cudownie wręcz."
Wyglądało na to, że cały świat postanowił rzucać młodemu szamanowi kłody pod nogi.

Koniec rozdziału drugiego
Cóż... czy tylko mi się wydaje, że jestem na tyle beznadziejna, aby nie umieć napisać jakiegoś w miarę ogarniętego rozdziału po czterech miesiącach przerwy? Chyba nie, jestem pewna, że to opinia ogólna. Wspominałam już, że ta notka to straszna, paskudna paskudność zła? To wspomnę jeszcze raz. I w ogóle to takie żałośnie krótkie jest. Proszę, nie bijcie... ;_; Jeżeli coś jest jakieś takie jak nie powinno, to proszę, powiedzcie mi... Przepraszam...?


piątek, 24 stycznia 2014

Unmei o Kaeru - Rozdział I "Wszyscy kochamy retrospekcje"

Heloł! Tu Asha (Tsillah). Nie było mnie tu... *patrzy na kalendarz, a potem zaczyna walić głową w biurko* yyy... co by... Gomenasai! Gomenasai! TT^TT Na swoje jakże marne usprawiedliwienie mam chyba tylko nową szkołę... (tsaaa... wszyscy nas nienawidzą ^^) i... nie, to tyle... w każdym bądź razie zaczynamy pisać od początku. A zaczniemy może od "Unmei o Kaeru"...

Rozdział pierwszy, czyli "Wszyscy kochamy retrospekcje"

  Yoh ze zrezygnowaniem wpatrywał się w ścianę. Nie byłoby to może nic dziwnego - Asakura często tracił kontakt z rzeczywistością bez jakiegoś wyraźnego powodu - gdyby nie fakt, że mógłby przysiąc, iż kiedy kładł się spać, definitywnie znajdował się w Patch. A jak powszechnie wiadomo, wioska Strażników w siedemdziesięciu procentach składa się z piachu i kurzu, zaś w trzydziestu z kamienia. Szatyn zamyślił się głęboko. Czy aby nie miał ostatnio jakichś zatargów z X-laws lub czymś Wyrzutko-podobnym? Nie, chyba nie. Zatem jak, u diabła, znalazł się w domku japońskim charakterystycznym dla epoki Heian?! Cóż, chyba, że to kolejny du... yyy... znaczy wspaniały trening Anny...(biada samobójcy mówiącemu, że treningi Anny są durne...) Coś w stylu "przeżyj tydzień i nie daj się zabić", czy też inne wsio. Dochodząc do wniosku, iż na chwilę obecną nie ma sie czym martwić, Asakura z zaciekawieniem zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Miał przed oczami tradycyjny pokoik japoński. Innymi słowy, była to delikatna, drewniano-papierowa konstrukcja, gdzieniegdzie ozdobiona motywem sakury. Widok za oknek także drastycznie się zmienił, chociaż ta akurat zmiana została odnotowana z widoczną przyjemnością. Za oknem, zamiast wszechobecnej pustyni widać było niewielką wioskę z dwóch stron otoczoną lasem. A także, o ile właściciel mandarynkowych słuchawek mógł się zorientować, nie wychylając się zbytnio z okna, gdzieś w oddali plynęła wolno jakaś rzeczka.
  Kontemplowanie krajobrazu sprawiło, że szatyn z początku nie zwrócił uwagi na postać drobnego chłopca w luźnych, czarnych spodniach i nieco sfatygowanej pelerynce o barwie kości słoniowej. Dzieciak miał kasztanowe włosy niemal do kolan oraz ciemne, prawie że czarne oczy. Na widok tegoż nietypowego osobnika Yoh początkowo zamarł, zaś następnie gwałtownie cofnął się w głąb pokoju. Cóż, w każdym razie usiłował dokonać tego jakże trudnego manewru. Przeszkodziła mu w tym nieludzko gruba księga. Jej okładka została oprawiona w dość mocno wytartą skórę, zaś tytuł wraz z autorem widniały w postaci złotego grawerunku. Wylądowawszy gdzieś w kącie pomieszczenia Asakura z lekka podniósł się na łokciach i począł (^^) z lekka oszołomiony wpatrywać się w przyczynę swojego upadku. Mimowolnie wrócił myślami do wydarzeń sprzed niecałych trzech tygodni. 

* * * 
Trzy tygodnie wcześniej

 Drzwi Biblioteki Miejskiej w Patch otworzyły się gwałtownie, a po ułamku sekundy do środka wleciał zdyszany Asakura. Tak, wleciał, gdyż potknął się o własne nogi i wylądował na twarzy tuż przed siedzącym za kontuarem Silvą. Na widok uniesionej z zażenowaniem brwi, szatyn błyskawicznie się podniósł się na nogi, po czym przypadł do Strażnika i złapawszy go za koszulę wydyszał:
- Broń mnie, błagam!
Najwyraźniej te trzy słowa dały Strażnikowi jasny obraz dramatycznej sytuacji szamana. W każdym bądź razie wystarczająco jasny, aby wiedzieć, że w takie sprawy mieszać się nie należy. Ale czegoż się nie robi dla przyjaciół, czyż nie? Silva tylko westchnął ze zrezygnowaniem i niedbałym machnięciem ręki oddelegował swojego ulubionego Asakurę do poszukania jakiejś kryjówki. W sejfie. Za drzwiami pancernymi. Sześć kilometrów pod ziemią. W ogóle w jakiejś innej galaktyce. A najlepiej w innym uniwersum. Zważywszy na to, że żadnego portalu w pobliżu nie odnotowano, szatyn desperacko kluczył pomiędzy regałami zastawionymi niesamowitą wręcz ilością książek. Tyle edukacyjnych wyrobów papierowych widział... a może to było... nie, tylu publikacji nie widział jeszcze nigdy. Chociaż akurat to mogło być spowodowane faktem, że Yoh już od dziecka wzdragał się na samo słowo "książka"... ale zostawmy to.
  W każdym bądź razie spacerując w bibliotece szaman mijał różnego rodzaju pamiętniki, powieści, czy też dokumenty dotyczące Wielkiego Turnieju. Oczywiście nie zabrakło także takich ciekawych tytułów jak "2000 sposobów zwalczania szatańskiego nasienia za pomocą wybielacza", czy też "Poradnik młodego kleptomana". Ach, co też ludzie tworzą po grzybkach halucynkach...
 Ni stąd ni zowąd, drzwi budynku uchyliły się ze złowróżbnym skrzypnięciem, zaś do środka wkroczyła zapowiedź Sądu Ostatecznego. Krótkowłosy, gdy tylko usłyszał słodki głosik swojej narzeczonej z bonusem w postaci bolesnego jęku swojego ducha stróża czym prędzej wykonał odwrót taktyczny wycofując się w najgłębsze czeluści biblioteki. Niestety dziś wszystko jakby zmówiło się, żeby za wszelką cenę pogrążyć
Asakurę. Otóż potknął się, zresztą już po raz wtóry tego pechowego dnia i z całym impetem przywalił głową w zmurszałe drewno. Sekundę później, w związku z ciągiem przyczynowo-skutkowym, na jego biedną łepetynkę zleciało coś jeszcze. Niewiarygodnie gruby wolumin oprawiony w wytartą brązową skórę, ze złotym tytułem głoszącym "Saisho no Seimei 997-1032", Asakura Hao. Ach tak, czyli nic ciekaw... chwila, wróć.
ŻE NIBY COOOO?!
Oszołomiony Yoh znów spojrzał na księgę. No, jak byk "Hao Asakura"... Niepewnie złapał za złocone brzegi tej cegły. "Żeby się to przypadkiem nie rozpadło..." przeleciało mu mimochodem przez głowę. "Pierwsze Życie", co...?
  Tymczasem Silva usilnie próbował wymigać się Annie. Czyli coś w stylu "Yoh? Kto to w ogóle jest? Przyszły Król Sza... a, ten! Nie, nie było go tu, przecież bym ci... Patrz! Niedźwiedź!" No, mniej więcej. Itako Patrzyła mu przez chwilę podejrzliwie w oczy, po czym wyszła, rzuciwszy złowrogie:
- Jeżeli tylko się dowiem, że on tu był...
Strażnik nasłuchiwał przez chwilę, a upewniwszy się, że zagrożenie minęło, wrzasnął z ulgą:
- Poszła sobie!
Zewsząd posypały się upomnienia dotyczące nakazu zachowania ciszy w bibliotece (rany, skąd tam się nagle wzięli ludzie..?), a Asakura wytoczył się z księgą pod pachą zza jakiegoś bocznego regału. Trzasnął książką w kontuar i oświadczył zamyślony:
 -Silva... mogę to wziąć?
Strażnik zastanowił się głęboko. Lubił młodego Asakurę, więc w sumie...
- Jeżeli podpiszesz cyrograf, że twój pobyt tutaj nie ma nic wspólnego z ucieczką przed Anną, a mój udział w tym spisku pozostanie utajniony, oczywiście - uśmiechnął się z zażenowaniem wyciągając spod blatu kartkę pokrytą drobnym druczkiem. Czegoż się nie robi dla własnego bezpieczeństwa... Szatyn wywrócił oczyma, wygrzebał z kieszeni długopis z pogryzioną końcówką i nabazgrał na świstku niedbałe "Asakura Y." Później, jak przystało na kulturalną osobę pożegnał się grzecznie i z książką pod pachą truchcikiem ruszył w stronę niewielkiego zagajnika (no bo to Patch... ==).
* * * 
  Właściciel mandarynkowych słuchawek był skupiony, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Rzeczy o których traktowało "Saisho no Seimei"... całe życie jego brata, począwszy od śmierci matki, poprzez spotkanie z Ohachiyo, aż do opanowania każdego punktu Gwiazdy Jedności. Innymi słowy - WSZYSTKO. Wraz z każdym kolejnym zdaniem, Asakura stopniowo zmieniał swój sposób patrzenia na czyny Hao. Nie mówię tu o zgodzie na te wszystkie morderstwa, ale... Hao nie mógł być zły. W każdym razie nie tak naprawdę. A szatyn zawsze wierzył, że zło zwalcza się przez zrozumienie powodów, dla których się je wyrządza, nie zaś przez wyeliminowanie samego człowieka. Widocznie teraz nadszedł czas, by owe powody poznać. "Właściwie" zastanowił się przez chwilę Yoh " Gdyby nie fakt, że na swojej drodze Hao spotykał chyba tylko złych ludzi, mógłbym mieć brata..." 
  W tamtym właśnie momencie postanowił, że pomoże swojemu bratu. Choćby wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, on się nie podda. Tak. To będzie jego nowy cel, zaraz obok wygrania Turnieju. Przeca ktoś musi zapewnić Annie tytuł Królowej Szamanów... czy coś. O ile oczywiście przeżyje śmiercionośny trening Kyoyamy przygotowany specjalnie dla niego... Cóż, life is brutal, jak to Spokoyoh mawia... ^^
  Rozmyślania Asakury przerwało nawoływanie. Czyżby to jego przyjaciele go szukali? Hmm, możliwe, ale przecież jest jeszcze tak wcześnie... Spojrzał na słońce, po czym zamrugał skonfundowany. Przecież... Ej, nie no. Jak to możliwe, że z domku wybył nad ranem, a życiodajna gwiazdka zaczęła powoli chować się za nieboskłonem? Możliwe, że "Saisho no Seimei" pochłonęło go bardziej niż przypuszczał...
- Lordzie! Lordzie Yooooh!!
- Stul twarz, durnoto! Przecież jakby tu był, to twoje wrzaski ściągnęły by go tu uż dobre pięć godzin temu!
Ojć. Chyba zasiedział się jeszcze bardziej niż sądził... Ale cóż, zgodnie ze starym porzekadłem nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Asakura z westchnieniem zeskoczył na ziemię, po czym obrócił się spoglądając na wstrząśniętych Ryu i Rena. Na jego twarzy natychmiast pojawił się uśmiech numer 12 edycja specjalna pod tytułem "Zniknąłem nie-wiadomo-gdzie na cały dzień, błagam, broń mnie przed Anną". Na głowach jakiegoś tam ułamka Naszej Wesołej Gromadki pojawiły się charakterystyczne kropelki.
 - Mam rozumieć, że siedziałeś tu przez cały ten czas - stwierdził Tao ze zrezygnowaniem.
- Ja? Nie, no co ty. Jeszcze się przez chwilę chowałem w bibliotece. - I znów, na twarzy Asakury zagościł uśmiech, tym razem numer 05 pod tytułem "Nie moja wina, że jesteście głupi i nie umiecie znaleźć durnego czternastolatka" Potem wzruszył ramionami, zabrał książkę pod pachę i ruszył bez słowa w stronę Patch. Po drodze coś mu nagle przyszło do głowy. Skoro nie było go cały dzień, przyjaciele musieli się martwić, czyż nie? Zatem... Anna także musiała w jakiś sposób odczuwać niepokój. A skoro tak...
...
...
To było... króciutkie życie.